staram się
przedawkowałem złość
na talerzu pełnym pęknięć
zamiast wzoru kwiatów
bezradność jak zimny makaron
mam odnaleźć siebie w garści
proszkach na potencję
gdy dzień przychodzi z nocą
zawężony do kolejnego oddechu
planów przyklejonych do lodówki
gumą do żucia
słowa jak lustrzane odbicia
kopiują spojrzenia namiastkę światła
ledwo widoczną pajęczynę
między palcami
niegotowy
stoję za kręgiem światła
lecz nie boję się morza
zwaśnionych fal poobijanych o głazy
słów czy pejzaży z wypalonych ognisk
jeszcze służę słońcu wyblakłym cieniem
doczekał się gwiaździstych nocy
zmysłów splątanych w pościeli
po deszczu nie kryję wzruszenia
w studni czas jak kot
upolował chwilę położył u progu
dalej sam trzymany za rękę
z uśmiechem więcej zniosę
cisza przywarła do ust
jestem tylko naczyniem
wypełnionym po brzegi
zewsząd
ledwie musnę
odejmę z ogona komety
pierwszy w kalendarzu
bez czasu na sen i nadzieję
zaczepiam myśli o konar
w wyprasowanej koszuli
zapowiadam pogodę na zawsze
powiew wiatru
noc w pudełku od zapałek
spuszczony ze smyczy latawiec
czepiam się traw
bicia serca
z nieznacznym zapisem
na niebie
chmurność
pociesz ciszo
złamaną gałęzią jaśminu
uroczyskiem co schodzi do morza
gdzie mewy łowią w dzioby
skrawki mgieł
pod skórą śpią sny
otwierają oczy gdy dotykasz
przebrane za wszystkie minione dni
słowa jakie nie padły o czasie
pociesz ziemio
ukryłem w dłoniach nasiona
słoneczników i dziewann
życie które kropla po kropli
przesącza się przez noc
Za M*
który to już wiersz
odszedł
razem z deszczem oszukał samotność
poprawiam los szklanką herbaty
w ogrodzie róże mają czerwone usta
zachęcam szczęście uśmiechem
zaklęta w chwili o której śpiewał Rysiek
wypatruję jednej z twoją podobizną
ale wciąż nadchodzą inne
zaglądają w oczy
zalotne jak młodość
KRZYK SERCA...
Mamie...
Zranione serce krwawi
któż ranę zaszyje
miłość w zaświaty odeszła
było imię najpiękniejsze
ze wszystkich na świecie
i fiołkowe spojrzenie
odeszłaś tak cichutko
jak żyłaś
już tylko ściśnięte gardło
ogromna tęsknota
i niemy krzyk rozpaczy
a przecież
powinno być inaczej...
Barbara Szuraj
Bez powodu
Mijam racje slalomem
bez własnego zdania jestem młodszy.
Michałek który odnalazł w trawie zdziwienie.
Pod lipą krzyżuję nogi, patrzę przez palce
na przedmiotowość.
Nie wierzę kim jestem, bardziej naturą drzewa
jaką skrywa w dłoniach drzemiący wiatr.
Zakwitły sny, przełykam kąśliwe uwagi pszczół.
Entropia cienia przyciąga wieczór,
rozkłada gwiazdy jak karty na stole.
Rozgrywam partię jako jeden z wielu statystów
wymierających chwil.
Nolan
mówił minę tylko teraz
potem zjem kanapkę z dżemem agrestowym
z aniołem co nawleka sny na kołowrotek
ugryzłem się w język na oczach matki
ubrana w płacz sięga połowy dnia
resztę zajmuje brak czasu
aby zacząć wypierać z pamięci
smutek ma wiele odcieni
zawiązany na palcu udaje wspomnienia
po latach docuci życie
ocierając się jak kot o stopy
od razu jesień
nie poradzę bez słów
choćby głupich niebrzmiących z tamburynem
plaster nie zatamuje upływu chwil
z dłoni której nie przyłożyłem
do zrobienia wspólnej sałatki
pełnej przeciwutleniaczy
nagromadzonych w kuchni na przestrzał
wyborów
więcej niż daje szum ulicy
stempel do bezbarwności a różę
dałem po rozstaniu z ciszą
powrót będzie inny
na starej tratwie nie żyją już ptaki
dęby co przysiadły
po haust wiatru
niespotkana
mieszkamy obok siebie
na odległość paru spojrzeń
słyszę odkręca rzeczywistość
przepaloną żarówkę
ciężarem wiosennej sałaty wzbogaca kanapkę
niebyłej córce która źle wychodzi na zdjęciach
przebywa w szepcie
słońce przesunęło cień kredensu
filiżanki wraz z dotykiem
cierpią na anoreksję
kiedyś ucichła
deszcz zmył okna ze światła
wróciły sny jak koty wyginajac grzbiety
ocierały się o noc
- « pierwsza
- ‹ poprzednia
- …
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- 8
- 9
- 10
- 11
- …
- następna ›
- ostatnia »